Nie jestem fanką zespołów. Za to uwielbiam przeżywać muzykę. A muzyka Queen doskonale nadaje się do przeżywania. Dlatego, gdy Bohemian Rhapsody wszedł do kin, nie mogłam odmówić sobie seansu.
Bohemian Rhapsody
Bohemian Rhapsody to film jako tako biograficzny. Opowiada historię zespołu Queen od powstania aż do koncertu Live Aid w lipcu 1985 roku. I choć jest to niewątpliwie film o całym zespole, to skupia się na Freddiem Mercurym, wokaliście i prawdziwej bombie energii scenicznej.
Nie znam zbyt dobrze historii Queen, ani żadnego innego zespołu, jeśli mam być szczera. Z tego powodu ciężko mi oceniać Bohemian Rhapsody pod względem merytorycznym. Obejrzałam kilka filmów na YouTube, w których pokazane były różnice między tym, co serwuje film, a co miało miejsce w rzeczywistości. I okazuje się, że film wiele uprościł i przeinaczył na swoje potrzeby, co z jednej strony wydaje się być koniecznością w przypadku upchania historii tak barwnego zespołu jak Queen w nieco ponad dwie godziny, ale z drugiej pozostawia pewien niesmak w przypadku widza wymagającego.
W postać Freddiego Mercury’ego wcielił się Rami Malek, którego ja kojarzę przede wszystkim z roli Elliota w serialu Mr Robot. I choć zarówno gestykulację jak i energię muzyka aktor oddał naprawdę doskonale, to mocno raził mnie w oczy pewien element wizualny. Freddie Mercury miał wadę zgryzu, która to prawdopodobnie była współodpowiedzialna za jego niesamowity głos. Tę wadę przeniesiono też na ekran, montując protezę na górnej szczęce Rami’ego, który przez nią wyglądał komicznie. Nie do końca tak jak Freddie. Wręcz wybijało mnie to z filmu. Chyba przyzwyczaiłam się do tego, gdy do wizerunku dołączyły wąsy i nieco złagodziły efekt.
I choć Rami Malek oddał energię Freddiego, to aktorzy grający pozostałych członków zespołu zostali dobrani wręcz perfekcyjnie. Ani razu nie dali mi odczuć, że są tylko aktorami wcielającymi się w rolę.
Zdecydowanie największym atutem filmu jest muzyka. Szczególnie w kinie, gdzie głośniki pozwalają wybrzmieć dźwiękom i nic nie rozprasza. To pewnie jeden z tych filmów, które fajnie ogląda się w domowym zaciszu, ale zdecydowanie większe wrażenie robi w kinie. Nawet, jeśli nie można zbyt głośno śpiewać z Freddiem. Tylko szeptem, żeby nie zostać wyrzuconym z sali kinowej. Patrząc na film z perspektywy kilku dni myślę, że zastosowanie oryginalnej muzyki Queen nie mogło się udać.
Bohemian Rhapsody próbuje zmieścić bogatą i wieloletnią historię zespołu w dwóch godzinach. Jest to zadanie niezwykle trudne i mam wrażenie, że nie do końca twórcom się to udało. Zresztą sama historia powstania tego filmu zasługuje na wspomnienie. Już na poziomie reżyserowania było tu mnóstwo problemów, łącznie z takim, że jeden z reżyserów po prostu zrezygnował bez ostrzeżenia. Być może więc chaos za kulisami wpłynął na to, że Bohemian Rhapsody ostatecznie jest filmem rozrywkowym, ale nie wspaniałym.
Fabuła opiera się tak naprawdę na poszczególnych utworach zespołu, pomiędzy którymi znajdują się elementy właściwe fabuły zmieszane z procesem twórczym powstawania kolejnych hitów. Do wspomnianego procesu twórczego warto podejść z dystansem, ponieważ został on przedstawiony bardzo filmowo, więc prawdy może być w nim niewiele.
Do kwestii kontrowersyjnych zastosowano podejście bezpieczne, czyli wygładzono imprezowo-narkotykowy styl życia Freddiego, pokazując jedynie sugestywny ułamek całości. Podobnie z homoseksualnością Freddiego – ograniczyła się ona do pocałunków i łapania za rękę. I jednej wizyty w barze dla gejów, gdzie Freddie rzucał przeciągłe spojrzenia mężczyznom.
Wspomniałam na początku, że Bohemian Rhapsody to film jako tako biograficzny. Po części dlatego, że scenarzysta nie trzymał się tu faktów, a nawet pozwolił sobie na fantazjowanie. Ale też pojawia się tu postać całkowicie fikcyjna, symbolizująca zmagania zespołu z producentami i branżą muzyczną. W Raya Fostera, fikcyjnego producenta muzycznego, wcielił się Mike Myers. Akurat skumulowanie kilku osób w jedną postać moim zdaniem znajduje uzasadnienie. Być może, gdyby zastosowano więcej takich zabiegów, film miałby szansę wybrzmieć i oddać hołd Freddiemu.
Historia Queen to tak naprawdę materiał co najmniej jednosezonowy serial. Ale podobnie bogate historie przedstawiano już z mniejszym lub większym sukcesem w formie filmu. Żeby to jednak miało szansę się udać, należałoby wybrać jakiś aspekt postaci, zespołu, być może jakiś krótszy ułamek całej historii i pozwolić wszystkim elementom filmu wybrzmieć. Nie tylko wspaniałej muzyce. Biografia o szerokim zakresie ma rację bytu tylko w grubych książkach lub wieloodcinkowych serialach. Albo w rękach wybitnie uzdolnionego scenarzysty. A w Bohemian Rhapsody niestety tego zabrakło.
Warto wybrać się do kina na Bohemian Rhapsody, mając jednak na uwadze, że fabularnie ten film to głównie uproszczenia i radosny proces tworzenia hitów. Muzyka i chemia między aktorami pozwala filmowi nadrobić te straty. Obawiam się jednak, że zatwardziali fanowie zespołu (nie tylko muzyki) mogą wyjść z seansu zniesmaczeni przeinaczeniem historii.
Swoją drogą pierwszy raz w życiu poszłam do kina sama, nie z koleżanką, nie z chłopakiem, ale całkiem sama. I szczerze polecam spróbować. Nikt nie przerywa śmiesznymi komentarzami, ani nie szarpie za rękaw, szepcząc „Patrz!”. Nawet jeśli tym przeszkadzaczem zazwyczaj jestem ja.
Widziałeś Bohemian Rhapsody? A może dopiero wybierasz się do kina?
Co sądzisz o filmie? Jak powinny wyglądać filmy biograficzne?
Podziel się w komentarzu!